Zdradzona i pozostawiona na pewną śmierć Panna Młoda, niegdyś należąca do elity płatnych zabójców, budzi się po 4 latach ze śpiączki. Postanawia zemścić się na Billu - człowieku, który ją wystawił.
Droga do słodkiej zemsty nie będzie łatwa, bo po drodze musi zneutralizować bezwzględnych wspólników Billa.
Film to wielki powrót Tarantino w starym dobrym stylu, po 5 latach milczenia. Twórca napisał scenariusz specjalnie dla swej dobrej przyjaciółki Umy Thurman, czerpiąc inspirację z filmów gatunku Exploitation (niskobudżetowe produkcje, zawierające w sobie -niemal wyłącznie- spory ładunek emocji i przemocy, stanowiące ulubiony repertuar podrzędnych kin). Krwawy "Kill Bill" jest ukłonem w stronę kung fu, samurajów i włoskich filmów grozy.
Wszystko zaczęło się już podczas realizacji "Pulp Fiction", kiedy to Uma Thurman wymyśliła postać Panny Młodej i podzieliła się pomysłem z Quentinem Tarantino. Ten, zachwycony, zaczął rozwijać fabułę i może cieszylibyśmy się filmem dużo wcześniej, gdyby nie uniemożliwiająca zdjęcia ciąża Umy. Tarantino nakręcił więc w międzyczasie "Jackie Brown", a później zamilkł na sześć lat. Kiedy wreszcie zabrał się za "Kill Bill", prasa od początku zdjęć emocjonowała się kolejnymi etapami produkcji.
Wychowany na niezliczonych ilościach drugorzędnych filmów, oglądanych podczas pracy w wypożyczalni video, Tarantino robi z kinem niesamowite rzeczy. Tworzy swoje obrazy z mnóstwa filmowych cytatów, buduje fabułę z łatwo rozpoznawalnych nawiązań gatunkowych, potrafiąc zarazem nadać temu wszystkiemu nową jakość, która zarówno przyciąga do kin tłumy, jak budzi entuzjazm krytków. Dokładnie to samo udało mu się w "Kill Bill". Historia zemsty Panny Młodej jest fabularnie uproszczona do granic możliwości, ale zrealizowana z wirtuozerią, której bardzo trudno byłoby dorównać. Dla fascynatów kinem akcji jest to uczta: film składa się przede wszystkim z nadzwyczaj krwawych scen walki - na planie zużyto ponad 1000 litrów fałszywej krwi, a podczas kręconej 8 tygodni walki w restauracji Panna Młoda zabija - bagatela - 57 osób w stylu, którego nie powstydziłby się Neo z "Matrixa". Każda z takich scen dopracowana jest i przemyślana z wyjątkową precyzją - połączenie płynnej choregorafii, kinetycznego montażu i oryginalnych, stylizowanych koncepcji plastycznych to niecodzienna radość dla oka kinomana. Koneserzy znajdą tu tony odniesień do mitologii kina popularnego, z której prostą drogą wywodzi się "Kill Bill" - czytelne nawiązania do ascezy filmów samurajskich, dynamiki kina kung-fu spod znaku Brucea Lee (panna młoda nosi identyczny kostium, jak Lee w swym ostatnim filmie), do poetyki westernów Sergio Leone, które "Kill Bill" konstrukcyjnie bardzo przypomina. Samego siebie Taranatino również z lubością cytuje – jeśli dobrze znacie jego twórczość, możecie zabawić się w wyszukiwanie autoodniesień. No i nie brakuje sarkastycznych tekstów, z których kilka znowu pewnikiem wejdzie do języka potocznego.
Tarantino uwielbia pracować z aktorami których podziwia, a z racji jego znajomości kina, nie zawsze wybiera gwiazdy - ale zawsze osbowości świetnie pasujące do postaci. Tutaj zgromadził – poza Umą Thurman - takie nazwiska jak Lucy Liu („Aniołki Charliego”, „Ballistic”), Michael Madsen („Wściekłe psy”, „Śmierć nadejdzie jutro”) czy związany z kinem od początku lat 60-tych mistrz ninjutsu i judo Sonny Chiba, legenda japońkich filmów walki. Tytułowego Billa gra David Carradine, gwiazda klasycznego już serialu „Kung Fu”.
Na koniec: jeśli pamiętacie, z jakim wyczuciem dobrał Tarantino muzykę w "Pulp Fiction", to tutaj wyszło mu to jeszcze lepiej - dobrane z najróżniejszych źródeł melodie i piosenki tylko podnoszą piorunującą jakość tej niezwykłej mikstury. |